Ostatnio jedna z was napisała do mnie abym opowiedziała o tym, jaka byłam mając 20 lat… Co działo się w moim życiu. Jakie miałam plany i marzenia, oraz jak to się wszystko potoczyło, że jestem taka, jaką widzicie mnie teraz. Historia ta jest długa i wielowątkowa – myślę, że nie starczyłoby mi baterii w laptopie by opisać dziś wszystko, dlatego skupie się na najważniejszych punktach.
Przede wszystkim mając 20lat byłam idealistką. Świat widziałam wyłącznie w jasnych barwach tak samo jak swoją przyszłość u boku faceta moich marzeń. Cóż, jak mogłam myśleć inaczej, skoro nie trapiły mnie wówczas większe problemy, facet marzeń wydawać by się mogło – jest – dodatkowo, nie trapiły mojego związku kłótnie i rozstania jakie miały miejsce u moich koleżanek. Bez kłopotu dostałam się na wymarzony kierunek studiów dziennych, godziłam je z pracą a mentalnie szykowałam do ślubu, który planowany był już niebawem. Brzmi jak bajka? Do czasu. Dopiero teraz wiem, że idealnych bajek nie ma, że nic nie spada z nieba i nawet książęta mogą okazać się nieco podrabiani.
Dziś słyszę o sobie zupełnie inne rzeczy niż kiedyś. Część z nich mnie zaskakuje a wręcz zawstydza, bo sama o sobie bym tak nie powiedziała. Nie, gdy znam siebie aż tak bardzo i na wylot. Piszecie i mówicie o mnie: silna, pogodna, zawsze uśmiechnięta, pozytywna, inteligentna, kobieta z klasą, kobieta sukcesu. Nie myślę o sobie nawet połową tych określeń… Widzę to zupełnie inaczej i użyłabym jednego jedynego określenia: doświadczona.
To właśnie doświadczenia i to ile z nich udało mi się zaczerpnąć (tak, tych złych szczególnie!) oraz ciężka praca, dały mi wszystko to co mam teraz – od kwestii materialnych po te duchowe, to jaka jestem, jak jestem odbierana. Okazało się, że może człowieka zahartować to im więcej kopniaków od życia i ludzi dostanie. Mogą zahartować go ciągłe problemy, które wyrosły nagle i jakby z niczego. Może go umocnić przyznanie się przed sobą, że może nie był taki świetny i krystaliczny jak mu się wydawało. Pomaga w tym samokrytyka, nieoglądanie się na innych i na to co robią, mówią, co mi zrobili i jak mnie skrzywdzili. My też bezwiednie ranimy innych – serio. Gdy doświadczy się rozwodu, straty kogoś bliskiego, straty pracy, domu, swoich rzeczy, kiedy się choruje lub martwi o życie bliskich, nie ma się co zjeść, czuje, że wciąż musisz płynąć pod prąd tych a nie masz już sił. Kiedy spotykają zawody, złamane serca, wbicie noża w plecy przez przyjaciela, strata dziecka… Wtedy jakoś olanie przez dupka czy facet, który zawrócił w głowie i zostawił wydaje mi się pryszczem na nosie.
Wciąż uczę się klasyfikować problemy- od tych nie tak ważnych po te ogromne i przeżywanie ich na tyle na ile jest to warte mojej uwagi, czasu i energii. Jeśli nie mam na coś wpływu, po co mam się szarpać i tym przejmować? Przecież nic nie zmienię. Jeśli jednak mogę coś zrobić- robię to bez zbędnego ględzenia, bo wiem, że człowiek czynu zdziała więcej niż gawędziarz-marzyciel.
To chyba właśnie jest ta moja recepta na samą siebie. To, że problemy i przeciwności są po coś i nie po to by beczeć w kącie z załamanymi rękami obwiniając wszystkich o to co mnie spotkało ;)
Dodaj komentarz