Gdzie się kończy a może gdzie zaczyna, granica szacunku do samej siebie, oraz co to właściwie jest? Nie chodzi o szanowanie się w kontekście dawania siebie tylko tym, którzy na to zasługują (choć też), bardziej chciałam skupić się na takim zwykłym ludzkim szacunku z perspektywy nas samych.
Jak to właściwie z nami jest. Jesteśmy tak bardzo dociekliwi, szczegółowi, drobiazgowi i przenikliwi jeśli chodzi o nasze rodziny, znajomych, przyjaciół, współpracowników. Umiemy dostrzec ich najmniejsze błędy, brak szacunku do siebie i innych, złe postawy, nawyki i zachowania. Często komentujemy je na forum lub w grupach, uwydatniamy je i wyolbrzymiamy a czasem nawet przerysowujemy. Jesteśmy w stanie każdego świetnie podsumować i rozliczyć z plusów i minusów na każdym polu, najczęściej zupełnie nie znając jego historii. O ile w sprawach służbowych czy mniej ważnych ogólnych- każdy ma prawo do swojej opinii. To niestety, jeśli chodzi o związki sprawa wygląda zupełnie inaczej. Czemu tak łatwo i bez zahamowani umiemy podsumować pannę X czy Y, obgadać jej styl bycia, nowego faceta czy adoratora, który namiętnie do niej wydzwania? Czemu nie znając jej doświadczeń lub nie interesując się nimi z powodu powierzchowności relacji, tak chętnie wtrącamy się w jej wybory? Tak samo my same- dlaczego wolimy skupiać swoja uwagę na wszystkich dookoła, ale nie skupimy jej na sobie? Będziemy prawic morały pannie Z przy kawie w pracy a w domu damy się zwyzywać i pobić naszemu partnerowi. Skąd w nas to zakłamanie, powierzchowność i brak empatii, szerszej perspektywy i tak wielka miłość do wtrącania się w sprawy innych?
Bardzo często spotykałam się swego czasu z radami swoich koleżanek odnośnie małżeństw, partnerstwa, związku. Doradzały mi konkretnie: „ nie rób tak”, „postępuj tak”, „odpuść to czy tamto”, „zmień” itd. Wydawały się znawczyniami instruującymi mnie jakby w małżeństwie przeżyły co najmniej 20lat a nie dokładnie tyle co ja. Część z nich, w ogóle nie była jeszcze mężatkami, ale też oczywiście wiedziała wszystko najlepiej. Ja jedne rady brałam do serca, z innymi się nie zgadzałam, inne analizowałam na swój sposób. Zawsze starałam się, mimo że często tego nie okazywałam, przemyśleć każdą otrzymaną poradę, zastanowić się nad nią, przeanalizować czemu została mi dana, na jakiej podstawie i czy faktycznie może mi pomóc. Wyznaje zasadę, że wole uczyć się na błędach innych niż na swoich, przede wszystkim dlatego, że jest to mnie bolesne a ja bólu i cierpienia mam zdecydowanie dość.
Niestety czas pokazał, że w większości rady te można było o kant d… potłuc. Okazywało się, że osoby najgłośniej krzyczące i manifestujące są najmniej wiarygodne, znające się a same maja ze sobą taką górę problemów, jakiej nikomu nie życzę. Ja z kolei miałam problem nieco inny. Zwykle radzę w związkach tylko wtedy, gdy ktoś mnie o to poprosi. Nie jest to sfera do której chciałabym się pchać z butami nieproszona i oczekuje tego samego od swojego otoczenia. Reaguje tylko wtedy, gdy widzę, że z danej sytuacji może wyniknąć katastrofa, ktoś może zostać poszkodowany, cierpieć, zniszczyć sobie lub drugiej stronie życie. Niestety „poradnictwo” dawno temu bardzo się na mnie odbiło. Masę osób przychodziło do mnie po poradę lub wręcz obarczało swoimi często niezwykle ciężkimi problemami. Nie umiałam odmówić, starałam się pomagać i wspierać, ale jako osoba szalenie wrażliwa, przeżywałam te problemy jak swoje, żyłam nimi, przysłaniały mi one rzeczywistość a co najważniejsze- moje własne kłopoty życiowe. Skupiałam się tak bardzo na tym by pomóc osobom, które o to prosiły, że całkiem w tym wszystkim zapominałam o sobie.
Efekt jak już wiecie był poważny i słono za to zapłaciłam. Przedkładałam kłopotach wielu osób nad swoje, mimo że teraz widzę, że wiele z nich było o wiele bardziej błahych niż moje. Pozwalałam osobą trzecim lub zupełnie bliskim na traktowanie mnie w karygodny sposób, sama oburzając się, że koleżanka daje się lać mężowi. Może skala problemu była ciut inna, ale…
Chciałabym tym postem zwrócić Waszą uwagę na to jak bardzo potrafimy się czasem zapętlić i zatracić w pewnych swoich wyobrażeniach. Czasem wydaje nam się, że nie zupełnie nie mamy problemów, lekceważymy wskazówki innych, rady, troskę, pomocną dłoń. Czasem tak bardzo chcemy odwrócić swoją uwagę od naszego często niekompletnego, niespełnionego i ciężkiego życia, że przenosimy uwagę swoja i innych na kogoś trzeciego. To jest dla mnie brak szacunku dla siebie i innych, taki sam jak dopuszczanie blisko osób, które na to nie zasługują. Na pewno każdemu z nas zdążyło się zaprosić do swojego życia, domu, związku czy łóżka, kogoś kompletnie na to nie zasługującego, kogoś kto zamiast być wartościowym i wnoszącym coś, okazał się niszczycielem nas i naszego świata. Ilu z nas, zamiast usunąć tą osobę, dawało jej szansy, tłumaczyło przed innymi i sobą, próbowało zrzucać winę na jej poczynania na siebie? I drugie pytanie: jak wielu z nas robiło tak w stosunku do siebie? Kreowało sobie i innym zupełnie inną niż realna rzeczywistość. Przedstawiało siebie jako kogoś zupełnie innego, nie potrafiło się przyznać do błędów, do obaw, do nieumiejętności podjęcia decyzji, strachu, zagubienia, zniewolenia… Gdzie zaciera się granica między budowaniem swojej własnej ochronnej skorupy, skorupy chroniącej siebie lub innych a gdzie zaczyna brak szacunku?
Magda says
Dzięki, jak zawsze rewelacyjny tekst.
Pozdrawiam :-)
Karola says
To prawda.Są tacy,którzy za zwykły uśmiech oddadzą Ci niemal cały świat i niestety tacy,ktorym dajemy cały świat a dostajemy w zamian pusty,arogancki śmiech…
karmel says
Niestety dokładnie tak to wygląda…