Twój związek wkroczył w nową, dziwną fazę. Nie potrafisz jej nazwać, nie umiesz powiedzieć co się nagle wydarzyło, ale już czujesz, że jest inaczej, że idą zmiany… Każda z nas ma w sobie jakiś instynkt, przeczycie, damską intuicję, która sygnalizuje nam nadchodzące przemiany.
Wiem z doświadczenia, że kobiety mają sporą skłonność do przesady. Często przesadzają w ocenie sytuacji, opisie wydarzeń, przerysowywaniu pewnych rzeczy. Podobnie jest w związkach, szczególnie gdy w gronie koleżanek opowiadają o nowym wybranku czy kompletnie starym już nabytku, który coś ostatnio szwankuje… No właśnie- szwankowanie w związku a raczej pierwsze oznaki szwanku, to również pretekst do tego by w ocenie sytuacji przesadzić. Tutaj zwykle w zależności od sytuacji i charakteru, jesteśmy albo przesadnymi pesymistkami, albo optymistkami. Jak to się objawia? Różnie. Często wyczuwamy jakieś nieuniknione zmiany czy zbliżająca się katastrofę. Nie umiemy jeszcze powiedzieć co się wydarzyło i jakie jest sedno oraz podłoże problemu, ale wiemy gdzieś podświadomie, że on jest i niebawem wybuchnie. Oczywiście optymistki tłumaczą sobie wszystko na milion sposobów w takim wypadku, doszukując się wyjaśnień z kosmosu na każdą, nawet najdrobniejszą rzecz.
Co robimy gdy czujemy, że nasz związek zaczyna coś naruszać, trawić, niszczyć od środka? W większości przypadków panikujemy. Niestety, takie już jesteśmy, ale teraz już na poważnie. Staram się przypomnieć sobie ten moment, chwile kiedy zdałam sobie sprawę, że coś się bezpowrotnie kończy, umiera, że cos jest nie tak i pali nam się grunt pod nogami, ziemia osuwa się z pod stóp i w tym wszystkim jestem ja… Kompletnie bezradna, bezbronna, nie umiejąca znaleźć niczego czego można by się chwycić, o co oprzeć. Pamiętam swoje przerażenie, wszechogarniający strach, gorąco i dreszcze, które owładnęły moje ciało. Bałam się. Bałam się zmian, tego co może nadejść, co się kończy i czy i jak sobie poradzić, co właściwie zrobić?
Związek to coś w co wrastamy jak korzenie drzewa w glebę. Całość rośnie własnym tempem, ale nawet gdy korzenie są jeszcze niewielkie, od samego początku wrastają w ziemię. Podobnie jest z nami. Nawet przy niewielkim jeszcze zaangażowaniu, zawsze w pewien sposób tracimy gdy wyrywa się nas z jakiegoś związku, układu, relacji… Co robić skoro nie panika? Najlepiej zacząć od kilku głębokich wdechów i wydechów, potem zastanowić się gdzie leży problem. Czasem z małej chmury duży deszcz. Roztrząsany przez nas problem, umie urosnąć do rangi katastrofy na skalę światową. Jeśli same go rozdmuchamy, tylko do siebie możemy mieć pretensje do rozmiaru zniszczeń. Przemyślmy więc najpierw co jest grane i dlaczego, postarajmy się to naj najbardziej zracjonalizować i przeanalizować. Podejdźmy do sprawy na chłodno, gdy emocje opadną, dajmy sobie czas. Gdy poukładamy wszystko w naszej głowie i damy sobie szansę siebie uspokoić, musimy podjąć próbę wyjaśnienia sytuacji i przegadania jej z drugą stroną. To zawsze najtrudniejszy moment ( ale nie decydujący).
Często wyczuwalnym początkiem związku jest coraz większa trudność w komunikacji, coraz mniejsza chęć spędzania wspólnie czasu, mniejsza otwartość, gorsze niż kiedyś samopoczucie podczas wspólnego przebywania razem. Są to jednak sygnały groźne, ale nie przeważające. Jesteśmy w stanie jakoś na to zaradzić, przy odrobinie chęci, pracy, samozaparcia i dobrej woli, wypracować oczyszczenie i naprawienie sytuacji. Co jednak gdy czujemy, że umiera nie tyle nasz związek/relacja, ale uczucie…?
Niestety, uczucia to coś co jest, albo ich nie ma. Nie możemy ich wymusić ani na kimś ani na sobie. Pojawiają się w swoim czasie i tempie, ale tak samo niespodziewanie potrafią zniknąć. Często staramy się je przywołać, wybudzić na nowo wspomnieniami, wracaniem do tego co je utworzyło i ożywiło, ale jest to o wiele trudniejsze niż naprawa czegoś co zaczęło kuleć. Oczywiście jest to możliwe, czasem to po prostu chwilowa „znieczulica” wywołana różnymi czynnikami, sytuacją, kłopotami itd. Wydaje mi się jednak, że sami przed sobą potrafimy ocenić gdzie leży przyczyna. W nas samych musi pojawić się to poczucie i wykiełkować decyzja odnośnie tego co dalej. Ciężej jest przy małżeństwie oczywiście niż zwykłym byciu parą. Konsekwencję boleśniejsze bo i sprawa bardziej poważna. Mimo wszystko oszukiwanie siebie, innych, życie jak zapętlona w sieć ryba lub udawanie uczuć do drugiej osoby „ na rzecz dobra sytuacji” a tym samym strata też i jej czasu, energii i życia…leży w naszych rękach.
Często mimo już pewności o braku uczucia zwlekamy z decyzją o dalszych krokach, o odejściu. Dlaczego? Ponieważ boimy się konsekwencji, tego co będzie potem, jak sobie wszystko poukładamy, jak poradzi sobie druga strona, co będzie czuła, jak to zniesie. Boimy się zmian, zwykle im jesteśmy starsi, tym ciężej jest nam je akceptować i przez nie przechodzić. Blokują nasze działania, wolimy być z kimś z kim nie jesteśmy szczęśliwi lub do kogo już nic nie czujemy ze strachu przed diametralną zmianą, tym że jak nie ten to kto inny oraz jak sobie damy radę w pojedynkę. Niestety z doświadczenia wiem, że to największy bezsens jaki możemy zrobić względem siebie jak i partnera. Bycie z kimś z litości, z braku pomysłu na siebie czy swoją przyszłość czy lęku, jest straszne. To ogromna krzywda, krzywda przede wszystkim dla tej drugiej osoby. Jeśli faktycznie o niej myślimy powinniśmy kierować się jej dobrem i racjonalnie oceniać czym będzie dla niej to dobro. Nie patrzeć na sprawę wyłącznie przez pryzmat własnego JA.
Pamiętajcie o tym: zmiany zawsze są trudne i bolesne, przynoszą niepewność, milion niewiadomych, strach, konieczność pracy, przearanżowania rzeczywistości i zaaklimatyzowania do nowego. Tego jednak wymaga od nas życie- ciągłego dopasowywania się, otwierania, rozwijania i dążenia do doskonalenia. Jeśli więc poczujecie, że Wasz związek zaczyna chorować, że coś w Was umarło, zgasło, nie macie już do tego serca- nie bójcie się i działajcie! Stagnacja może Was tylko pogrążyć a działanie…naprawić.
Dodaj komentarz