Rozwód!!! Nie…. mnie to nie dotyczy, nigdy mnie to nie spotka. Przecież się kochamy, to tylko chwilowe problemy, mamy kryzys, damy radę. Tak myślałam mniej więcej rok temu. Dziś jesteśmy po pierwszej sprawie rozwodowej. A ja, jako kobieta zmieniłam się o 180 stopni. Otrzymałam dużo dobra, odzyskałam równowagę, spokój, pewność siebie, odwagę i szacunek. Nie zawsze tak było. Z chwilą, gdy podjęłam decyzję o rozwodzie, straciłam grunt pod nogami, wszechogarniający strach co ze mną, co z naszym synkiem. Poczucie winy, że to ja odchodzę (dziś już wiem, że niczym uzasadnione), że odbieram synkowi Ojca. Jak do tego doszło…..??? Mój mąż, człowiek kiedyś dla mnie idealny, kochany, czuły troskliwy zmienił się w mojej ocenie w egoistę, nerwusa i „socjopatę” – tak, już dziś nie boję się go tak nazwać. A ja w małżeństwie z kobiety, która miała marzenia i chciała się realizować w „kurę domową”, obarczoną wszystkimi obowiązkami (nie tylko domowymi). Więc od początku. Czas narzeczeństwa był najlepszym jaki miałam w życiu, wielka miłość, podróże, mnóstwo wspólnie spędzanego czasu, spełnianie siebie nawzajem. W życiu bym nie przypuszczała, że może się tak zakończyć nasze małżeństwo. W owym czasie dałabym sobie „odciąć rękę” za niego i dziś bym bez niej chodziła. Szaleństwo…. Problemy zaczęły się wtedy, kiedy już jako małżonkowie przestaliśmy spędzać z sobą czas. Jego praca (ma swoją firmę) zdominowała nasze życie, jako żona wtedy już w ciąży miałam większe wymagania, chciałam żeby więcej czasu spędzał ze mną, żebyśmy razem mogli cieszyć się moim stanem. I raz przy ostrej kłótni dostałam od męża w policzek. Strach, gniew, żal targały mną. Oczywiście mąż przeprosił, że to już więcej się nie powtórzy. Wtedy już zapaliła mi się lampka…Jak to będzie jak urodzi się nasz syn…??? Ze wszystkim zostanę sama??? Uciekałam od tych myśli, cieszyłam się tym, że noszę w sobie nowe życie. Jak się okazało po porodzie, nie pomyliłam się. Zostałam ze wszystkim sama. Owszem mąż pomagał do około pierwszego miesiąca naszego szczęścia, a później pojechał za granicę na 2 tygodnie. Wrócił i dalej praca. A ja wieczne niewsypana, sfrustrowana, podkrążone oczy, do tego problemy z karmieniem. Jedyną odskocznią w tamtym momencie było wyjście do spożywczego na zakupy. Szczyt marzeń…. A on „no przecież ja ciężko pracuję, żeby na nic nam nie brakowało”. No OK. A gdzie nasza relacja? Gdzie miłość? Gdzie zrozumienie, wsparcie, którego wtedy bardzo potrzebowałam? Już nigdy nie było lepiej. Kłótnie się powtarzały, ja walczyłam o czas dla siebie o pracę, on nie miał czasu, ”bądź w domu ja zarobię na wszystko, powinnaś się cieszyć i być wdzięczna, że możesz sobie na to pozwolić”. A ja miałam to daleko w d…. Chciałam pracować po urlopie macierzyńskim, być niezależna, mieć kontakt z ludźmi. On też jest ojcem, niech też pomoże. Wieczne wzbudzanie poczucia winy w mojej osobie wykańczały mnie. Miałam dość, moja wydajność jako matki, żony i człowieka znacznie spadła. Nic mnie nie cieszyło. To wszystko spowodowało, ze przestaliśmy z sobą rozmawiać, każde z nas żyło obok siebie. Wspólne spędzanie czasu, zaplanowanie czegokolwiek powodowało kłótnie, w których niestety dochodziło do rękoczynów. Ja z poczuciem winy i wstydu ukrywałam to wszystko. Żyłam z dnia na dzień. Moja mama podejrzewała, że coś jest nie tak, ale ja zawsze inteligentnie zmieniałam temat, bo było mi zwyczajnie wstyd!!! Po kolejnej kłótni wyprowadziłam się z synkiem do rodziców, nie było nas 3 tygodnie. Mąż przyjeżdżał prosił o powrót, obiecywał, że będzie dobrze. Bardzo bałam się wrócić, bo czułam, że będzie to samo. Proponował terapię, ale zawsze było to tak: „idź. Ty to załatw i zrób”. A ja na ten moment nie byłam na to gotowa. A on nic nie zrobił, więc utknęło to w miejscu. Wróciłam, chyba bardziej ze względu na syna, dziś tak myślę. I jak było??? Dobrze przez pierwsze 2-3 tygodnie, a później znowu to samo. Syn chorował, bo chodził do przedszkola. Jak był problem, kto z nim zostanie to zawsze słyszałam „zwolnij się” nie musisz pracować. I raz tak było, gdy wróciłam do pracy. Synek poszedł do żłobka i bardzo chorował. Wówczas zrezygnowałam z pracy, żeby się nim zająć, ale zaznaczyłam, że jak skończy 2 lata, to wracam. W zamian w dniu złożenia wypowiedzenia zamiast wsparcia od męża i odrobiny wdzięczności, otrzymałam jego wieczorne wyjście „na chwilkę” z kolegą. I nieobecność przez całą noc z brakiem informacji czy w ogóle żyje. Wrócił nad ranem w stanie upojenia alkoholowego (taka sytuacja nie zdarzyła się po raz pierwszy). Ręce mi opadły. Byłam zła, wściekła. Nie mogłam zrozumieć jak osoba, która mnie kocha jestem dla niej najbliższa może mnie tak traktować i ranić…? Ile mogę jeszcze znieść…? Przebolałam to. „Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni”… Tak wtedy myślałam, ale dziś już wiem, ze to był kolejny „gwóźdź do trumny”. Kulminacją tego wszystkiego co się działo, była sytuacja, w której mąż uderzył mnie, a ja miałam synka na rękach. A ten mały człowiek stanął w mojej obronie!!! Wtedy powiedziałam stanowczo „DOŚĆ”! Prosił: „nie dzwoń do nikogo, nie mieszaj innych w nasze sprawy”. Powiedziałam: „Nie!”, wyprowadziłam się, złożyłam pozew. Czas od wyprowadzki, złożenia pozwu był niezwykle ciężki, liczyłam na walkę ze strony męża. On nie zrobił nic, co więcej utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie liczymy się już dla niego, że podjęłam dobrą decyzję. Sytuacja odwróciła się kiedy doszły mnie słuchy, ze mąż się z kimś spotyka. Poczułam się zdradzona, oszukana, zazdrosna i pomyślałam, że może warto byłoby zawalczyć o to małżeństwo. Wtedy też korzystałam już z terapii u psychologa w moim mieście, bo nie radziłam sobie z sytuacją, chodzący wrak, obwinianie się za wszystko, strach, niepewność, ogromny ból, który rozrywa Cię od środka. Wstanie z łóżka zaczęło mi sprawiać problemy. Nie byłam w stanie pracować, myślami byłam gdzieś daleko, chciałam aby zaczynający dzień już się skończył. Raz miałam sytuację, w której jak co dzień rano wstałam i zbierałam się z synkiem do wyjścia, on do przedszkola, a ja do pracy. Czułam się tak jak by mnie ktoś przeciągnął po asfalcie 10 km. Wszystko mnie bolało od głowy po stopy. Złe samopoczucie fizyczne i psychiczne tak mi doskwierało, że nie wyobrażałam sobie jak przeżyje ten dzień? Wtedy napisałam sms do Pani Ani Matusiak z prośbą o rozmowę. Odpisała „proszę zadzwonić”. Zadzwoniłam roztrzęsiona, zapłakana i pierwsze słowa które wypowiedziałam to „nie daje sobie rady”. Pani Ania skutecznie doprowadziła mnie do „pionu”. Wysłuchała, doradziła, pocieszyła, a co najważniejsze dała wsparcie. Wtedy dzięki tej rozmowie normalnie przeżyłam dzień. Mam synka dla którego, muszę żyć i pokazać mu, że z problemami trzeba sobie radzić i stawić im czoła. Nadal coś czułam do niego więc świadomość tego, że kogoś ma – nie była zbyt prosta. Mąż w tym czasie zupełnie się odciął, zerwał kontakt, mijaliśmy się jak obcy. Wiedziałam, że moje miejsce zajął ktoś inny. Nie chciał ze mną rozmawiać, więc postanowiłam napisać list. List, który wypłynął prosto z serca, opisałam dobre i złe chwile, to co nas łączy, nasze wspomnienia to, że korzystam z terapii i że zapraszam również jego. Było to swego rodzaju dla mnie oczyszczenie, działanie, które powie mi „wóz albo przewóz”. Odzew męża na list był bardzo obojętny, stanowczo powiedział nie będziemy już razem. Kolejna „szpila” prosto w serce. Miotanie się co dalej, jak żyć??? Modliłam się, prosiłam Boga o nawrócenie i łaskę dla nas. Mimo tego, że byłam i jestem zadowolona z własnej terapii w moim mieście, odezwałam się do Anny Matusiak przez portal rozwiązane.pl. Rozmowa z nią zmieniła moje nastawienie do sytuacji, w której się znalazłam (rozmawiałam z nią dwa razy, udało nam się też spotkać bezpośrednio). Świadomość tego, że zrobiłam, wszystko, aby zawalczyć o nasze małżeństwo – dała mi spokój. Dziś zbieram owoce z całej sytuacji. Dziś mogę powiedzieć tak jestem szczęśliwa, niezależna, mądrzejsza, odważna. Błahe problemy nie sprawiają mi trudności. Potrafię korzystać z pomocy i uczę się na błędach. Dziś dostrzegam sens tych wydarzeń rozważam, analizuję i wyciągam wnioski. W procesie terapeutycznym poznajemy siebie, więc bardzo ważne jest to, aby nauczyć się korzystać . Jestem inną kobietą dojrzalszą, wiem czego chcę i jakiego mężczyzny szukam, czego oczekuję od związku. Przede mną proces rozwodowy, czuję strach, ale uczę się z nim żyć. Wierzę, że będzie dobrze. Wiem, że to co najlepsze dopiero przed nami :)
Dodaj komentarz