Nie tak dawno zacierałam rączki na kolejną fajną randkę a tu już minęło tyle czasu, że historie tego typu można włożyć między bajki. Jak to wyglądało? Zwykle zapowiadało się szampańsko, rozmowy, smsy, flirt a potem…przerażenie połączone z popłochem i milionem pytań. Standard- przynajmniej u mnie :P Scenariusz zwykle zaczynał się od ogromnej i rozpierającej mnie euforii a potem tego, że dzień przed, zdawałam sobie „nagle” sprawę z tego, że to już jutro! Wtedy popłoch, czarna rozpacz połączona z podnietą i ekscytacja a następnie strach i przerażenie. Milion pytań w stylu „ czy się nie wykręcić?”, „może to głupi pomysł?”, „na pewno jest psychopatą”, „jestem gruba i się wstydzę”, „o czym z nim będę gadać?”, „ja się nie nadaję i nie chcę”, „o Boże, tak bardzo chcę, że jak on to zobaczy to ucieknę”, „pomyśli, że jestem wariatką- desperatką” itd… Oczywiście rozmyślaniom nie było końca. Kiedy uspokajałam emocje, włączały się pytania dotyczące stroju. W końcu faceci niby nie zwracają uwagi na ciuchy i niewielu zna się na modzie, ale jak założysz coś co mu nie pasuje to dramat gotowy. No bo same wiecie: elegancka sukienka to pomyśli, że lalunia, spodnie to uzna, że mało kobieca, mini, że łatwa, dekolt- trzeba ubrać push-up bo cycków brak, na sportowo- pomyśli że fit-wariatka…mogę wymieniać bez końca-wierzcie mi, że moja głowa jest pojemna i lubi kombinacje. Ja za to nienawidzę przesady. Zawsze kombinuje tak by było „akurat” a potem wychodzi na odwrót. Po wybraniu stroju, rozesłaniu 39 kombinacji stylizacyjnych do najbliższych koleżanek i zakończeniu debaty, zastawała mnie bezsenna noc. Tak, bezsenna bo: 1. W głowie powstawało sto milionów scenariuszy przyszłego spotkania, 2. Do nocy regulowałam brwi, walczyłam z henną, wyrywałam włosy z całego ciała itd. 3. Kolejne ataki paniki czy się nie wymiksować… Mówię Wam- dramat. Histeria po jakimś czasie mi minęła, ale pierwsze spotkania były jak maraton olimpijski z przeszkodami. Kiedy dobiegałam do mety kończyło się na: krew, pot i łzy. W końcu, trening czyni mistrza, więc na laury zwycięstwa trzeba było sobie zapracować.
Budziłam się 3h wcześniej niż zwykle. W końcu maseczka, tona szpachli, która zakryje wory pod oczami po nieprzespanej nocy, malowanie paznokci, na których odcisnęła się w nocy kołdra itd. Pół biedy jeśli spotkanie było na tyle późno, że mogłam wyrwać się wcześniej z pracy i odświeżyć w domu. Jeśli jednak nie miałam tego luksusu i pędziłam z pracy, musiałam zaplanować logistykę od A do Z już rano i zaplanować szybka przebierankę w biurze ( to zwykle oznaczało targanie torby z dodatkowymi akcesoriami ze sobą).
W pracy jak to w pracy- cały dzień jak na szpilkach. Targające mną emocje, które zwykle kończyły się milionem nagłych pożarów tuż przed wyjściem i moim biegiem na umówione spotkanie w obcasach, po wertepach, zgrzana i z wywalonym jęzorem. Jeśli jednak startowałam z domu, zwykle zakładałam mega obcasy i już po 5 minutach od wyjścia z klatki klęłam jak szewc, że muszę jechać w nich komunikacją.
Tak oto docierałam na miejsce a) klnąc w myślach, b) mając nogi w dupie c) mając rozmemłany makijaż i potarganą szopę na głowie. Idealne pierwsze wrażenie – strach na wróble z rozbieganym wzrokiem wariatki-neurotyczki :D Spotkania jak to spotkania: zwykle opcja kawy, drinka, kina lub kolacji. Sama nie wiem, która z tych opcji jest najgorsza. Kawa zostawia trudno spieralne ślady na ubraniach, drink to zwykle sygnał, szybkiego zwinięcia na chatę (podobnie jak kolacja, ale to w bardziej eleganckim stylu) lub kino, które zwiastuje o dziwo, atak już podczas napisów początkowych i to przy tych cierpliwszych panach. Gadka, uśmiechy, rozmowy o życiu, alergiach, pracy, dzieciństwie, jedzeniu czy hobby… Każdy facet bankowo wybierze któryś z tych tematów. Przeciągłe patrzenie w oczy, próby nawiązania kontaktu z kolanem, udem, dłońmi albo pójście na ostro- faceci są nieobliczalni. Serio. Wydaje mi się, że część z nich zaprasza na randki, wybierając swoja towarzyszkę losowo z książki telefonicznej lub fb na zasadzie „Ok, chciałbym kogoś puknąć. Sprawdźmy, która będzie wylosowana”. Po 15 minutach i przy dobrych wiatrach orientujesz się, że wszystko co tu się dzieje, ma się sprowadzić do a) seksu tu i teraz, b) seksu za pół godziny kiedy to dotrzemy taxi, jego samochodem na kredyt do jego mieszkania na kredyt lub c) do seksu u mnie w mieszkaniu, do którego zabierze mnie Uberem zamówionym przez swojego iPhone’a. Ewentualnie istnieje też opcja d) tzn.: nigdzie Cię nie zabierze, będzie zażenowany i wystraszony tym jak jestem nierozgarnięta, spłoszona, niezdarna i jak nieskładnie bełkocze. Bezceremonialnie pożegna szybkim cmokiem i będzie Ci kazał zapieprzać w tych szpilkach tramwajem/autobusem. Ja oczywiście dokładnie tak robiłam, żałując na taxi z braku kasy. Odpalałam smutna muzykę i biczowałam się oglądając dookoła szczęśliwe pary oraz wyobrażając sobie swoją śmierć w samotności. Przy opcjach a, b i c starałam się albo wymyślać wymówki, albo udawać, że zupełnie nie wiem o co chodzi i ja już wracam…zwykle ;)
Na szczęście w końcu udało się opanować umiejętność panowania nad nerwami, nie zalewania się czym popadnie i ciętymi ripostami na propozycje prostaków ciągnących mnie do swojego łózka z Ikea. Zajęło mi to jednak trochę czasu. Dumą jednak napawa mnie myśl, że udało mi się zakończyć ten etap i nie muszę już zasypiać z myślą: „Boże, co on o mnie pomyśli po dzisiejszym wieczorze?! Czy ja naprawdę gadałam takie pierdoły??”.
aga says
Uwielbiam Cię kobieto